– Czy wierzysz w duchy?
I teraz jest ta chwila, w której pytany człowiek zazwyczaj odpowiada – „duuuchyyy?”
– Tak, duchy.
Jako dorośli rzadko zastanawiamy się nad zjawiskiem „duchów”, poza oczywiście wyjątkami. Podejrzewam, że szukanie duchów to domena życia młodocianego i starczego. Jestem po środku, więc dziś mogę robić za wyjątek. Otóż, zagadki bez rozwiązana na płaszczyźnie fizycznej, bez odpowiedzi na zasadzie komunikacji podobnej do międzyludzkiej to jest coś, co sprawia, że niektórzy ludzie wkładają obraz duchów w obszar bajek, a inni doszukują się w opowiadającym jakiś błędów w psychice. Heh… tylko, że każdy chce wierzyć w życie pośmiertne, jakiekolwiek dalej ale życie, bo mózgowi trudno jest uznać, że kiedyś mu odłączą prąd i pójdzie do piachu, albo pieca, albo nie wiadomo gdzie… i nagle go nie będzie…
Ze źródeł, którym możemy zaufać (matka, ciotka, znajomy itp.) mamy o spotkaniach z duchami różne wiadomości. Każdy z nas miał też jakieś tam kontakty z tymi, których nie ma już obok. I wie, że były na pewno i często były w takiej formie, że były nie do opowiadania komukolwiek. Ale ja tu dziś o czymś innym.
Czasami zaświaty wybierają sobie motyw zbiorowy. To są kontakty przy świadkach i wtedy zwykle tak naprawdę nie wiadomo czy było się głównym odbiorcą, czy też przekaz miał być tak silny, żeby go nie wyprzeć w żaden sposób, tłumacząc go sobie przewidzeniami, omamami albo myśleniem życzeniowym, czy może wreszcie było się tylko osobą towarzyszącą.
Przedstawię teraz najjaskrawszy jak dla mnie obraz tego zjawiska, którego sama doświadczyłam. To było… o ile dobrze liczę dwadzieścia lat temu. Wprowadziłam się do domu, w którym do dziś mieszkam. Wtedy to była budowa. Piwnica bez (chyba) drzwi, ale za to było tam jedyne źródło wody. Parter był zamykany na klucz, z niego schodami wchodziło się na piętro do mnie. U mnie mieszkalnie funkcjonowało wtedy jedno pomieszczenie, reszta była niewykończona i zagracona, bo po przeprowadzce wszystkie rzeczy trzymaliśmy w kartonach. Na korytarzu mieliśmy rozłożoną folię, żeby się nie wnosiło do pomieszczenia zamieszkałego całe to cementowo- wapnienno -piaskowe zjawisko, bo na korytarzu posadzka nie była jeszcze wylana. Mój jeszcze wtedy nie mąż, a dziś już były mąż wyjechał nie pamiętam gdzie i po co. Siedziałam więc późną porą z bratem i tłumaczyłam mu matematykę, była to nauka na poziomie szkoły ponadpodstawowej, miał jakiś problem ze zrozumieniem czegoś tam, zresztą nie ważne. Obok spał mój najstarszy syn, miał jakiś roczek. A i co ważne, był tam jeszcze pies, maja dalmatynka.
Przebywaliśmy w jedynym zamieszkałym pomieszczeniu, mieliśmy na podłodze miskę z wodą po kąpieli dziecka, bo w ferworze walki z nauką nie wyniosłam jej do kanalizacji. Było cicho. I naraz słyszymy, że po tej folii korytarzowej ktoś idzie. To były męskie, powolne i ciężkie kroki. Ktoś najwyraźniej zatrzymał się przed drzwiami. Spojrzeliśmy z bratem na siebie… w oczach mieliśmy takie – jak to, przecież drzwi na dole są zamknięte na klucz, kto to? W tamtej chwili nie mieliśmy wątpliwości, że to musi być włamywacz. Ja złapałam tę miskę z wodą, główkując że chlusnę na tego tam co wejdzie drzwiami, brat złapał jakiś młotek, co jak to na budowie leżał pod ręką. Co ciekawe pies niczego nie zwąchał, leniwie wstał i przeciągał się patrząc na nas jak na dziwaków. Tymczasem czekaliśmy z bratem aż te drzwi się otworzą, a tu nic, cisza, nikt nie wchodzi. Co najdziwniejsze, powinnam się bać, a tymczasem stojąc z tą miską w rękach wybuchłam śmiechem. Nie było we mnie strachu, u brata widziałam to inaczej.
Po jakieś chwili otworzyliśmy drzwi. Nie było nikogo. Wzięliśmy latarki ( bo wtedy nawet prąd nie był dobrze poprowadzony) i zrobiliśmy obchód. Każde jedno pomieszczenie domu, metr po metrze. Drzwi wejściowe były zamknięte na klucz, a nie było śladu człowieka. Kto to mógł być? Ja mam jeden typ i jestem niemalże pewna, że to była ta właśnie postać. Jednak wszystko pozostaje w sferze, której nie ma jak udowodnić, to sfera intuicji.
Śmiem twierdzić, że „duchy” wybierają metody dopasowane do odbiorcy. Kto nie powinien, nie znajdzie niczego. Kto ma mieć pewność „opieki z góry” dostanie kogoś do towarzystwa w trakcie jej udowadniania, żeby się nie bał i żeby uwierzył w takie rzeczy raz na zawsze.
Wczoraj znów odwiedził mnie ktoś, zapukał dwa razy w drzwi. Siedziałam w tym samym pomieszczeniu w którym siedziałam, gdy dwadzieścia lat temu ktoś/coś przeszedł korytarzem. Nie byłam sama, był ze mną najmłodszy z synów, który też słyszał głośne pukanie. Za drzwiami oczywiście nie było nikogo. Młody stwierdził, że na pewno któryś z braci zrobił kawał, ale nie, nikogo tam nie było, sprawdziłam dokładnie. Przyznam, że tym razem nie mam pomysłu, kto to mógł być, choć mam pewne przypuszczenia celu tej sytuacji.
Niemniej jednak ciekawi mnie motyw zbiorowej obecności, kiedy przychodzi gość. Może ktoś z czytających miał podobne doświadczenia? Byłoby miło je poznać, bo ja znam tylko własne.
A na zakończenie obrazek z sieci 🙂 żeby nie było zbyt poważnie.
