CZŁOWIEK, ISTOTA ULOTNA

Za każdym razem, kiedy sobie myślę, że może wystarczy, że może czegoś nie zrozumiałam, że może czas przestać się grzebać w słowach, kłaść je w rządkach, ubierać tak by się podobały, wtedy intuicja przychodzi do mnie, na raz z kilku stron, zupełnie jakby chciała mi dać do zrozumienia, że jest jeszcze tyle nieopisanych rzeczy, a kiedy mimo to bronię się, ona nie ustaje, przychodzi bliżej i częściej, dopóki nie zacznę współpracować… ile razy chciałam przestać – to tylko ja wiem, ile razy nie dawała mi jednak zamilknąć – to też wiem tylko ja sama, a ile razy dziennie zadawałam sobie pytanie – po co? – właśnie… tylko ja to wiem.

Wczoraj skończyłam czytać „Istoty ulotne” I.Yalom`a, trochę nie doceniłam tej pozycji, albo raczej nie samej książki, ale swojej intuicji, która mnie do niej poprowadziła, a od niej przez… trochę pisania (obok bloga), aż do wydarzeń z dziś, bo dziś dowiedziałam się co chciała mi pokazać.

Wydarzenia z dzisiejszej drogi z pracy do domu sprawiły, że po powrocie, niemal natychmiast usiadłam do komputera, choć za pół godziny wychodzę na festiwal, nie chcę stracić tego co mam teraz w sobie. Jechałam rondem, przede mną jechał motor, a z boku ronda wjechał samochód, wymusił pierwszeństwo. Doszło do wypadku, motocyklistka poleciała w powietrze i wylądowała u stóp samochodu, który jej wyrządził krzywdę, motor poleciał z pięć metrów dalej. Przeżyłam szok, bo nigdy wcześniej nie widziałam na żywo jak ktoś tak leci i nie jest to ani zaplanowane, ani przewidziane.

Człowiek spadł, ludzie zatrzymali samochody, powybiegali, ktoś krzyknął do sprawcy wypadku „kur** nie widziałeś?” ktoś mówił coś do poszkodowanej, kilka osób dzwoniło na sto dwanaście. Sprawca złapał się za głowę, nie umiał powiedzieć nic, potem chcąc się na coś przydać chciał przestawić motocykl, powstrzymałam go i jak mi potem powiedział policjant, dobrze zrobiłam. Kobieta poszkodowana leżała twarzą do dołu, na plecach miała plecak, na głowie kask, pod nią była plama krwi, co prawda mała, ale jednak. Po naradzie postanowiliśmy pozwolić jej tak leżeć, bo była przytomna i… nie wiadomo co z kręgosłupem.

Najpierw przyjechała policja, potem straż pożarna, na końcu karetka. Dosyć duże rondo zostało zablokowane, poczekałam żeby robić za świadka w razie „w”. Jak się później okazało, pan jadący za mną ma filmik ze zdarzenia, więc pewnie nie będę potrzebna, ale… dane podałam.

Dawno nie przeżyłam takiego wstrząsu, pomału odzyskuję równowagę, jednak ten obraz uderzenia i kobiety, która leciała, ciągle mi się plącze w głowie. Motor nie ucierpiał. Przedni zderzak samochodu sprawcy od strony kierowcy nie nadaje się do użytku, na szczęście to był mały fordzik, a nie jeden z tych „prawie” terenowych potworów.

Życie… jakie to życie jest ulotne, zupełnie jak w tytule książki. Jest człowiek, a wystarczy chwila i może człowieka nie być. Mam nadzieję, że tej kobiecie nic nie jest. Tyle rzeczy odkładamy na potem, robimy pauzy, trzy kropki, jakbyśmy mieli żyć i żyć a wystarczy, że ktoś „na górze” podejmie decyzje, i nagle nic nie ma znaczenia, więc może warto się zastanowić w jaki sposób żyjemy, czy nie brniemy w ślepą uliczkę, czy robimy to, co trzeba i czy robimy to dobrze, bo jednak jesteśmy bardzo ulotni, bardzo… za chwilę może nas nie być.

… pisane 7 października 2022 roku

SKALNIK 13/28

Uparłam się na zdobycie Skalnika, po tym jak zobaczyłam zdjęcia Małej Ostrej. Sam szczyt Skalnika nie zapowiadał się imponująco. Raptem tabliczka na drzewie, wewnątrz lasu. To nie obiecywało widoków zapierających dech w piersiach. Znalazłam do zapragnięcia coś z boku, coś po drodze, coś na szlaku, coś pięknego i innego.

 

Skalnik jest najwyższym szczytem Rudaw Janowickich, ma 945 m. n. p. m. Położone w Sudetach Zachodnich Rudawy Janowickie zajmują obszar około 90 metrów kwadratowych.

Zdobywanie Skalnika rozpoczęliśmy z miejscowości Czarnów.

 

Pogoda była kiepska, wycieraczki pracowały na wysokich obrotach, a droga do celu była wąska, wręcz jedno-samochodowa. Wśród błota, niemalże na jedynce podjeżdżaliśmy po niej do celu jakim była Agroturystyka „Czartak”. Po drodze przeżywając chwilę grozy, bowiem w pewnej chwili okazało się, że z przeciwka, tą samą drogą co my porusza się inny pojazd. Górka, strome boki, błoto, my i ten ktoś. Na szczęście mijający nas pojazd był bardziej terenowy niż nasz. Wziął nas lewym bokiem, przechylony pod kątem jakiś 40 stopni. Tak wnioskuję na oko, bo kątomierza nie przykładałam. Nie wyglądało to najlepiej no ale… taki mieliśmy początek przygody.

Jeszcze zanim dojechaliśmy do Agroturystyki „Czartak” zdążyliśmy kilka razy zwątpić w prawidłowość obranej drogi i zajść pod niewłaściwy adres. Po dotarciu okazało się, że parking jest tylko i wyłącznie dla gości tejże Agroturystyki i musimy zaparkować wyżej. A wyżej był parking na kilka samochodów (trzy albo cztery) i droga w tylko jednym kierunku. Nic nie widziałam w lusterkach i bałam się jak nigdy, bo dojechałam do barierek i w tym deszczu, przy minimalnej widoczności ciężko mi było cofać. Jednak dzieci mi pomogły i udało się w ścisku zaparkować na jedynym z wolnych miejsc.

Wysiadłam z samochodu szybciej niż kiedykolwiek. Tak mnie cały ten podjazd do parkingu wytrącił z równowagi, że nogi mi się trzęsły. Odechciało mi się wyprawy, tylko… skoro tak wysoko zajechałam, bez sensu byłoby się poddać.

 

Wyruszyliśmy na szlak.

blog165.1

Za barierką zaczynał się szlak zielony i niebieski. Prowadziły nas przez zamglony z lekka, mokry z grubsza i średnio zimny las. Pomału wracałam do sił psychicznych po przygodzie z samochodem. Las niesamowicie leczy, uspokaja i wycisza. Dopóki się nie napije wilgoci także doskonale chroni przed opadami.

Maj w górach to jeszcze nie lato. Na równinie dawno temu zrzuciliśmy kurtki zimowe, a tu gdzieniegdzie leżał jeszcze śnieg. Tylko czy śniegiem można nazwać to błoto śniegowe?

blog165.2

Niemniej jednak dzieciaki miały z niego wielki ubaw, zresztą pies też nie narzekał łapiąc w pysk kulki śniegowego błota rzucane mu. Tylko rękawiczek było szkoda, bo szybko przemokły, co zwiastowało, że dłonie chłopakom przemarzną.

blog165.3

Na szlaku w sumie było w miarę, trochę nas tylko zmyliły oznaczenia w jednym konkretnym miejscu. Straciliśmy czas, na odnalezienie właściwej drogi, chodząc raz w prawo, raz w lewo. Mapa na nic się zdała.

Koniec końców okazało się, że szlak prowadził najpierw przez wnętrze lasu, potem, w tym właśnie niepewnym miejscu należało iść drogą w lewo, i dalej drogą pod górkę. blog165.4

Po jakiś czterdziestu minutach dotarliśmy do miejsca w którym pojawia się szlakowskaz i kamień ku czci.

blog165.5

Tu odbiliśmy na „Małą Ostrą”, niebieskim szlakiem, i dotarliśmy do niej po jakiś pięciu minutach marszu.

blog165.6

Cóż, widoków nie było. Wszędzie tylko mgła, gęsta jak śmietana. Przenikliwe zimno, które nas dopadło na nieosłoniętym wypiętrzeniu, kazało nam czym prędzej zejść i udać się na Skalnik. Wróciliśmy więc na rozdroże no i posłusznie poszliśmy dalej zielono-niebieską ścieżką przez las.

blog165.7

Godzinę i dziesięć minut zajęło nam przejście od nieszczęsnego parkingu do Skalnika. Nie spieszyliśmy się zbytnio. Na szczycie czekała na nas tabliczka z oznaczeniem miejsca i dużo pięknych, starych drzew iglastych.

blog165.8

 

Wędrówka, którą odbyliśmy tego majowego dnia zakończyła się sukcesem. W Agroturystyce „Czartak” wbito nam pieczątki do książeczki. Tak obdarowani pomknęliśmy na zasłużony posiłek. Na szczęście w drodze powrotnej nikt nam nie potowarzyszył z naprzeciwka, w wąskich, drogowych progach Czarnowa. „Mała Ostra” nie dała się poznać z widokowej strony, ale i tak satysfakcja ze zdobycia góry była wielka, zwłaszcza z zajechania pod „Czartak”

ZANIM NASTANIE NOC

„… Każda droga to tak naprawdę dwie drogi… Droga powrotna jest zawsze najważniejsza…” (Leonie Swann „Sprawiedliwość owiec”, Wydawnictwo  Amber, Warszawa 2007 s.116).

Są takie książki po przeczytaniu których w głowie zostaje jakiś cytat, dialog, monolog, który się wygodnie usadawia w mózgu.  Chciałby pozostać jako prawda uniwersalna.

 

 

Na początku jest fajnie. Związek lubi się karmić chwilą, chęcią brania. To takie łatwe, wyciągasz rękę i masz czego zapragniesz. „Kotek”, „piesek” albo „misiu” zrobi ulubioną potrawę, przytuli, pocieszy, zabierze do kina i na zakupy, doradzi w czym wygląda się lepiej w czym gorzej. Aż świat cały przestaje być taki serio, taki strasznie realistyczny. Wredny dyrektor to jakiś żart, a upierdliwa sąsiadka to nieszkodliwy wariat. Różowe okulary jakże pięknie leżą na nosie. W nich wieczność zdaje się muskać oczy.

 

Idzie więc drogą zakochany, objął ramieniem swoją nową rolę. Nie słucha już gróźb ani próśb trzecich osób. Bo czy kiedyś było mu z nimi tak dobrze jak teraz bez nich? Kiedy byli mu kotkiem, pieskiem czy innym pluszakiem? Kiedy mu zrobili taki bigos albo kiszone ogórki? Nigdy. A teraz się wtrącają, teraz wszystko wiedzą. Pewnie zazdroszczą. Myślą, że on powieli ich błędy. Śmiech przecież tylko pozostaje. Jakie błędy, kiedy jest wspaniale? Czemu czarno chcą pokazywać, a różu nie widzą wcale?

 

I tak idzie jegomość i idzie. W jednym ręku trzyma swoje nałogi, w drugim swoją oblubienicę. Aż dochodzi do wniosku, że brak tej drodze celu. Ileż tak można iść? Tylko droga i droga, drzewa, piach… nuda czasami. Może coś trzeba zmienić. Może przydałaby się jednak jakaś trzecia osoba. Jakiś mały człowiek, bez zębów i bez nawyków. Ale kiedy się ów pojawi, wszystko zaczyna się komplikować. Nałogi brzydko wyglądają, bo jak tu palić, jak pić, jak czas poświęcić komputerowi? Wyjść nie można na miasto, wyjechać na urlop też trudno, Pieniądz wpada tylko na jeden tydzień, a potem odchodzi na trzy tygodnie.

 

Pojął też zakochany kwestę własności, poświęcenia i w związku samotności. Aż to co przystawało kiedyś, dziś zdało się odstawać. Nagle wszystkie psy  przy drodze, którą szedł, zaczęły ujadać i szczerzyc kły podchodząc do płotów. Ciągle widywał  tylko noc i zimno. Śnieg jak smutki przyklejał mu się do  podeszwy.

 

Więc pyta po drodze wszystkich przechodniów,  zakochany, starym swoim zakochaniem. Dlaczego oblubienica kiedyś tolerowała, dlaczego dziś jędzą  stała się i wylicza mu każdy grosz, każdą myśl? Niczym święta matka i bez święta. Ale nikt mu nie odpowiadał. Bo kiedy ludzie mu mówili, on nie chciał słuchać. Bo zbyt odszedł już od drogi daleko.

 

I zrozumiał zakochany, że nie dla niego ta dorosłość. Łatwiej mu grać niż żyć. Łatwiej odchodzić w świat niszczących używek i nałogów. Ale nie powiedział nikomu jak trudno jest mu z niego powracać.   

AKCJA ZADZIWIANIE

Sobota, godzina siódma minut dwadzieścia kilka.  Sobota pracująca, dla mnie pracująca. Jadąc do pracy właśnie wchodziłam w zakręt przed przejazdem kolejowym. Na siedzeniu pasażera nieznośny telefon wyprowadzał mnie ze stanu skupienia, wydając dźwięk dzwonka. Niewiele osób wie o tym, że już nie śpię. Spojrzałam na ekran, rzeczywiście numer znajomy, ale… zaraz będę na miejscu to oddzwonię. Tymczasem droga dobiegła do torów, a tam – niespodzianka.

Na jezdnię wtargnął pan władza dając znak do zatrzymania się. W tym momencie różne myśli przeszły mi po głowie: może jest coś nie tak ze światłami, a może z prędkością,… Szybko jednak odegnałam te przypuszczenia, co poskutkowało natychmiastowym pojawieniem się w ich miejsce najzwyklejszej w świecie ciekawości. Cóż ten imć jegomość może ode mnie chcieć, tak rano i tak z ukrycia?

Tymczasem ów pan zaszedł samochód z mojej lewej strony. Nie proszona uchyliłam okno.

– Dzień dobry, kontrola trzeźwości, proszę dmuchnąć…

I przystawił w moją stronę sprzęt do pomiaru stopnia trzeźwości. Zdziwił mnie fakt, że nie ma dla mnie wymiennej końcówki. Przysunęłam się bliżej urządzenia.

– Z daleka…

Skoro z daleka, to dmuchnęłam z daleka.

– Dziękuję, do widzenia.

 

Wiele się słyszy o akcjach prowadzonych przez policję, mających na celu wyłapanie grupy osób, które mimo, że w krwi posiadają procenty, to poruszają się jako kierowcy stwarzając zagrożenie dla zdrowia i życia innych ludzi. Od prawie siedmiu lat prowadzę pojazdy mechaniczne. Rutynowo, pod samym tylko kątem trzeźwości skontrolowana byłam jak dotąd tylko raz. Wracałam z poprawin i moi pasażerowie byli mocno pod wpływem. Robili dużo hałasu, w środku nocy włączyli głośno muzykę a policjanci stali w zaroślach niedaleko. Zaczekali, aż odjechałam kilkaset metrów i zatrzymali mnie do kontroli.

Potem było długo… długo nic.

Potencjalny alkoholik ma więc duże szanse no to, że się uchowa przed wymiarem sprawiedliwości przez całe lata. Bezkarnie bez żadnych przeszkód licząc na szczęśliwy traf. Wszak  jak to mówią – głupi ma szczęście. Ale miniona sobota dała mi nadzieję, na to, że i na głupiego w końcu przyjdzie czas

… A MOŻE TO ROWER

Było już późno, coraz to łatwiej przychodziło światłu latarni pokazać się w całym dostojeństwie. Wręcz rozlewało się plackowato na przestrzeni chodników i ulic. Ostatni przechodnie pospiesznie zmierzali do domów.  Zupełnie jak ja ze swoją rodziną.

 

W tamtym okresie byliśmy świeżo po przeżyciach związanych ze stłuczką opisywaną tu zresztą ( A SŁUP JAK DUPA). Poruszaliśmy się samochodem zastępczym, rozklekotanym daewoo, który miał bardzo pojemny żołądek. Na tyle pojemny, że zastanawiałam się, czy aby na pewno nie ma dziury w baku. Maksymalna dopuszczalna jego prędkość oscylowała w granicach 90 km/h. Przy setce zarzucał na boki i trzeba  było szybko  kręcić kierownicą to w prawo to w lewo. Na autostradzie robiłam w nim za zawalidrogę. Podejrzewam, iż był to powypadkowy twór, ponieważ gdy go sprzątałam, przed oddaniem właścicielowi, to odnalazłam w nim kilka szkiełek z pobitej, zapewne przedniej szyby. Wyglądały jak to, co pozostaje po nietłukącej się szklance, kiedy ta wreszcie łaskawie się potłucze.

Wybierałam go na szybko, zmarznięta, spóźniona do pracy i głodna. Może za dużo zaufałam… być może. Wtedy niewiele się liczyło. Miał jeździć, być w ramach bezpłatnych dla mnie, jako dla ofiary,  świadczeń i być od razu… już. Musiałam przecież dojeżdżać do pracy 17 km w jedną stronę, a dojazd środkami komunikacji miejskiej, z wielu wzglądów nie wchodził w grę.

 

Tego wieczoru jechaliśmy więc w czwórkę tym autkiem przez przyciemnione uliczki, aż tu nie wiadomo dlaczego, samochód jadący z przeciwka wtargnął na nasz pas ruchu i zatrzymał się. Zahamowałam i patrzę na człowieka siedzącego w przestrzeni mojego wzroku. Gestykulował nerwowo, pukał się w czoło i tak właściwie, to nie wiedziałam zupełnie o co mu chodzi. Pomyślałam sobie, że ryzykowne byłoby wyjście z pojazdu na pogawędkę, bo po pierwsze: pora jest późna a okolica mało ciekawa, po drugie nie wiadomo co za choroba go być może dręczy, po trzecie jakby co, to kto zajmie się dziećmi. Nie zastanawiając się zbyt długo zjechałam na chodnik i po chodniku wymknęłam się z pułapki. Zdenerwowani pomknęliśmy do domu. Długo jeszcze dyskutowaliśmy o tym wydarzeniu. Mógł być pijany, po prostu wredny albo… nie wiadomo co.

Przy oddawaniu samochodu właścicielowi, wiele się wyjaśniło. Dałam go wówczas poprowadzić komu innemu, sama pilotując drugim pojazdem. Zastanawiałam się, jak nie zgubić swojego ogona . Jakież było moje zdziwienie, gdy w lusterku ujrzałam moje chwilowe daewoo, które na wpół ślepe sunęło za mną. Po prostu na jednym świetle. Żeby było mniej zabawnie, sprawne było prawe. Środek ulicy pozostawał nieoznaczony świetlnie przez ten samochód w żaden sposób. Dosłownie jak blondynka, jeździłam taka nieświadoma. Nic nie zauważyłam. Benzyna, zegarek, radio, wycieraczki i inne bajery sprawdzałam, a tego nie sprawdziłam.

 

Kiedy ktoś jedzie bez włączonych świateł, inni kierowcy dają mu sygnały świetlne bądź też wykonują ten charakterystyczny ruch dłonią, gdzie kilkukrotnie z wyprostowanych zginają płynnie wszystkie palce dłoni do wewnątrz, tak jakby miały się ze sobą zetknąć w środkowym punkcie dłoni, ale zetknąć się nie zetkną. Nic to jednak nie da jeśli przepalona jest jedna żarówka. Każdy bowiem najpierw zrobi ogląd, czy aby na pewno ma wyłączone światła, czy może to nie do niego uwaga, bo za taką ją uzna jeśli wedle wskaźników stan jego widoczności na drodze jest w porządku.

Jak zakomunikować komuś jego półślepotę? Czy jedynym co można zrobić jest gniew, wymachiwanie rękoma i stwarzanie nieprzyjemnej atmosfery na drodze? Wbrew pozorom, takich jednostek na drodze jest bardzo dużo. Kto wie, może oni też nie mają pojęcia o tym, że wyglądają jak rower.

A SŁUP JAK DUPA

Społeczeństwo jest jak zbiór, zawiera jednostki różnorodne pod wieloma względami a jednocześnie podobne do siebie. Rzeczywistość owego zbioru kształtuje się w wyniku interakcji pomiędzy jej członkami.

Kiedy kilka lat temu odbierałam prawo jazdy, nie przypuszczałam, że zaczyna się w moim życiu tak burzliwy okres, że otwierają się przede mną drzwi do poznania fragmentu rzeczywistości, który bywa niebezpieczny, że teraz będę potrzebowała wiele odwagi i zimnej krwi, ale przede wszystkim opanowania.

Droga pełna jest kierowców, którzy nie powinni się na niej znajdować, a mimo to tam są. Niektórzy nie wiedzą co to są przepisy, nie mają na nosie okularów, choć często mieć powinni (nikt tego nie kontroluje) i wreszcie najprościej rzecz ujmując – nie mają do prowadzenia pojazdów predyspozycji.

Opowiem tu coś, co dla kogoś może być uznane za śmieszne, coś co jednakowoż powinno stanowić przestrogę i temat do przemyślenia.

Jechałam drogą główną, w godzinach popołudniowych, przy dobrej widoczności, wspaniałej, słonecznej pogodzie. Znam tę drogę doskonale i wiem jak się po niej poruszać. Już miałam sytuację kiedy tutaj, z przestrzeni pomiędzy drzewami weszła mi na drogę kobieta, ot tak z marszu, nie patrząc ani na prawo, ani na lewo, ani na brak pasów na jezdni. To okolica barakowa, gdzie poruszają się ludzie wątpliwej trzeźwości, pod koła wbiegają zwierzęta, poza tym panuje tu duże natężenie ruchu. W oddali, na skrzyżowaniu z drogą podporządkowaną z prawej mojej strony stał samochód, najwyraźniej szykował się do wyjazdu. Kiedy do niego dojeżdżałam on nagle wyjechał, potem próbował cofać, tyle, że już było za późno. Ja tymczasem hamowałam, skręcając w lewą stronę… niestety doszło do zbytniego spotkania pojazdów.

Kiedy upewniłam się, że nie było to mocne uderzenie, że i ja i dziecko jadące z tyłu jesteśmy „cali” – pierwszym co zrobiłam było odczytanie numeru rejestracyjnego pojazdu, gdyż sprawca zjechał z miejsca wypadku, na przeciwny pas ruchu i zatrzymał się na pobliskim przystanku autobusowym. Jednakowoż człowiek ten poczuł się do winy i wrócił ale już pieszo na miejsce zderzenia.

Z samochodu wyciekły wszystkie płyny, zgięła się maska, prawe nadkole, zderzak. Lampa poszła w drobnicę. Fajnie ten mój pojazd nie wyglądał. Przejechałam nim kawałek, żeby nie tamować ruchu. Coś jednak tarło przy kole.

I tu zaczyna się komedia, albo raczej komedio-dramat.

Ja i drugi z uczestników zdarzenia wykonaliśmy kilka telefonów, które uznaliśmy za niezbędne. Sprawca chciał spisać oświadczenie, nie mieszając w zajście policji. Jak to stwierdził „za wezwanie policji płaci się po równio”. Ja miałabym zapłacić połowę i on połowę, bo jak to mówił, jego kolega ostatnio miał taką sytuację i płacił po połowie. Trochę mi ten fakt nie pasował, bo jak to? Ja jestem poszkodowana i jeszcze mam płacić? Człowiek jednakowoż nie chce być świnią, chce być człowiekiem, więc powiedziałam, iż możemy spisać oświadczenie. W tym czasie na miejscu zdarzenia zjawił się jakiś kolega sprawcy, który jak się potem okazało jest właścicielem pojazdu, (bo sprawca nim nie był) albo właściwie mężem właściciela. Wszystko pomału zaczynało się komplikować. Mąż właściciela stwierdził, że koszt naprawy mojego samochodu to będzie z 200 złotych, tu wyklepie, tam poszuka na „szrocie” jakieś części i na sobotę (czyli za cztery dni) będę miała sprawny pojazd. Potem zaczął się zabierać do pisania. Stwierdził, że napisze „Pani jechała i się zagapiła…”. Oczywiście ten tekst wywołał we mnie wzburzenie, bo to niby jak? Doszło więc do tego, że coraz mniej mi się podobała sytuacja, bo wyczułam ewidentną próbę oszukania mnie.

Staliśmy tak przy ulicy debatując nad zarzucaną mi nieuwagą, kiedy bokiem przejeżdżał akuratnie patrol. Zdążyłam się zdegustować sposobem traktowania mnie przez owych panów, więc tak, żeby nie widzieli pomachałam z boku, aby się zatrzymał. Ku zdziwieniu sprawcy i jego kolegów (bo oprócz męża właściciela był jeszcze pan świadek, który siedział obok sprawcy w samochodzie w momencie zdarzenia) patrol podjechał. Przez zgiełk owych towarzyszących mi panów, którzy zapewniali patrol, że się dogadaliśmy zdołałam się przebić z zapytaniem: czy to prawda, że mam ponosić koszty wezwania policji? Koszty w całości ponosi sprawca – taką otrzymałam odpowiedź.

Jestem człowiekiem, który gdy raz jeden zdemaskuje w kimś kłamcę, nie jest już w stanie uwierzyć w jakiekolwiek jego słowo. Trudno mi z takim kimś funkcjonować, bo nie jestem w stanie wiedzieć, kiedy mówi prawdę. Tak więc traktuję go od tej pory jak jednostkę chorobową.

Patrol odjechał, bo i tak nie mógł w sprawie zrobić nic, był od innych celów. Aby wezwać policję trzeba wykonać telefon pod numer 997.

Mąż właściciela pojazdu którym poruszał się sprawca zabrał się za spisywanie oświadczenia, które to dane mi było do przeczytania. Czytałam, czytałam, aż dotarłam do zwrotu „…na skrzywce zajechałem…”. Nie znam słowa. Zapytałam więc co to „skrzywce”? Okazało się, że to jakiś skrót myślowy, oznaczający skrzyżowanie. No dobra pomyślałam, ale czytałam dalej. Doszłam do numerów. Numer rejestracyjny PZ 47 zamiast PZ 74, numer polisy …157… zamiast …1557…. Błąd na błędzie. Takiego dokumentu nie podpiszę – skwitowałam. Za pisanie oświadczenia wziął się więc drugi z panów. W tym czasie dotarła do mnie pomoc w postaci wsparcia rodziny. Ona to zajęła się debatowaniem ze sprawcą i pozostałymi.

Doszło do spisania drugiego oświadczenia. Tu było: kżyżuwka, dłóga… ale numery przynajmniej się zgadzały. Ortografia, inne i poprzekręcane nazwiska na dwóch egzemplarzach betadokumentu. Przyszła pora na sprawdzenie adresu sprawcy. Aby go potwierdzić, zażyczyłam sobie obejrzeć jego dowód osobisty. Zgadzało się imię, nazwisko i pesel. Adresu na dowodzie brak. Pierwszy raz widziałam dowód bez adresu zameldowania. Zapytałam owego pana czy jest bezdomnym. Sprawca odpowiedział, że nie. On mieszka tu niedaleko, mogę zapytać na pobliskiej poczcie. I jak to powiedział cytuję „tu przychodzą do mnie wszystkie listy i z policji przychodzą listy”. Złapałam się za głowę, nieźle mi się trafiło. Jak miałabym potwierdzić jego adres na oświadczeniu i gdzie niby miałam dopisać, że na poczcie powiedzieli … listy i z policji… Co pomyślałby ktoś po przeczytaniu takiego oświadczenia? Nie poddawałam się jednak i czytałam dalej. Doszliśmy do kwestii prawa jazdy. Poprosiłam o numery i samo jego okazanie. Sprawca nie posiada takiego dokumentu. Zarzekał się, iż jest takowy do odbioru w urzędzie, ale on czasu nie ma na załatwienie sprawy. Do końca wierząc w człowieka postanowiłam za namową rodziny sprawdzić jeszcze to ubezpieczenie. Okazało się, że samochód był jakiś miesiąc temu sprzedany imć jakiemuś panu Piotrowi. Ten, który się podawał za właściciela nie miał na imię Piotr, do tego twierdził, że właścicielem jest jego żona, nie podejrzewam żeby miała na imię Piotr.

Kątem ucha słyszałam, że brat próbował jeszcze załatwić sprawę za gotówkę. Suma widać przerosła sprawcę. Chciał, aby mu rozłożyć na raty, bo on właśnie jest po rozwodzie i w ogóle ma problemy. Nie wiedziałam już czy śmiać się czy płakać. Pewne stało się, że czas wezwać radiowóz. Brak adresu, prawa jazdy, niepewne ubezpieczenie… no jak to inaczej można rozwiązać? Ja ponoszę koszta naprawy, a nie jestem instytucją charytatywną na rzecz wspierania przestępców drogowych.

Nie pamiętam po jakim czasie przyjechał radiowóz. Byłam przemarznięta. Stałam tam w lekkiej kurteczce w sumie ponad cztery godziny . Panowie policjanci wszystko sprawdzali, spisywali, potwierdzali albo i nie. Panu sprawcy prawo jazdy zostało odebrane na pół roku (według niego), w systemie posiadaczy prawa do jazdy nie widnieje wcale. Popełnił więc nie wykroczenie ale przestępstwo, za co jak usłyszałam grozi mu kara 12 miesięcy… Broniący się sprawca mówił coś (słyszałam bo musiałam) o tym, że miał połamane nogi ale nie wiem od czego, czy może aż tak narozrabiał poprzednim razem za kółkiem?

Dziś jestem w konsekwencji tego wydarzenia (oczekiwania) przeziębiona, straciłam głos (chrypka), jeżdżę autem zastępczym. Tamto którym jeździłam na 90 procent jest do kasacji. Pozostało mi się cieszyć, że ani mi ani dziecku nic się nie stało. Jednakowoż pozostał mi żal dla tego człowieka, którego nie potrafię w sobie pojąc. Z kosztów dostał 500 złotych za sam przyjazd policji, 220 złotych najniższy mandat. Chciał mnie zrobić za 200 złotych… a ma być kasacja. Jednak co najbardziej z zajścia pamiętam? Zanim owy pan zajechał mi drogę, dosłownie patrzał mi w oczy a twierdzi, że mnie (pojazdu) nie widział, bo mu widoczność zasłaniał stojący na chodniku słup.

Żyjemy w społeczeństwie, czujemy się jego częścią, ale nawet nie mamy pojęcia o tym jak inny jest świat ludzi żyjący w nim obok nas. Jeździmy po tych samych drogach, tylko jeden z takim prawem a drugi bez niego. Spotykamy się jednak co pewien czas, jak dwa zjawiska sobie przeciwne i nie możemy się nadziwić zaistniałej sytuacji, jeszcze długo po wyjściu z takiego spotkania.