Społeczeństwo jest jak zbiór, zawiera jednostki różnorodne pod wieloma względami a jednocześnie podobne do siebie. Rzeczywistość owego zbioru kształtuje się w wyniku interakcji pomiędzy jej członkami.
Kiedy kilka lat temu odbierałam prawo jazdy, nie przypuszczałam, że zaczyna się w moim życiu tak burzliwy okres, że otwierają się przede mną drzwi do poznania fragmentu rzeczywistości, który bywa niebezpieczny, że teraz będę potrzebowała wiele odwagi i zimnej krwi, ale przede wszystkim opanowania.
Droga pełna jest kierowców, którzy nie powinni się na niej znajdować, a mimo to tam są. Niektórzy nie wiedzą co to są przepisy, nie mają na nosie okularów, choć często mieć powinni (nikt tego nie kontroluje) i wreszcie najprościej rzecz ujmując – nie mają do prowadzenia pojazdów predyspozycji.
Opowiem tu coś, co dla kogoś może być uznane za śmieszne, coś co jednakowoż powinno stanowić przestrogę i temat do przemyślenia.
Jechałam drogą główną, w godzinach popołudniowych, przy dobrej widoczności, wspaniałej, słonecznej pogodzie. Znam tę drogę doskonale i wiem jak się po niej poruszać. Już miałam sytuację kiedy tutaj, z przestrzeni pomiędzy drzewami weszła mi na drogę kobieta, ot tak z marszu, nie patrząc ani na prawo, ani na lewo, ani na brak pasów na jezdni. To okolica barakowa, gdzie poruszają się ludzie wątpliwej trzeźwości, pod koła wbiegają zwierzęta, poza tym panuje tu duże natężenie ruchu. W oddali, na skrzyżowaniu z drogą podporządkowaną z prawej mojej strony stał samochód, najwyraźniej szykował się do wyjazdu. Kiedy do niego dojeżdżałam on nagle wyjechał, potem próbował cofać, tyle, że już było za późno. Ja tymczasem hamowałam, skręcając w lewą stronę… niestety doszło do zbytniego spotkania pojazdów.
Kiedy upewniłam się, że nie było to mocne uderzenie, że i ja i dziecko jadące z tyłu jesteśmy „cali” – pierwszym co zrobiłam było odczytanie numeru rejestracyjnego pojazdu, gdyż sprawca zjechał z miejsca wypadku, na przeciwny pas ruchu i zatrzymał się na pobliskim przystanku autobusowym. Jednakowoż człowiek ten poczuł się do winy i wrócił ale już pieszo na miejsce zderzenia.
Z samochodu wyciekły wszystkie płyny, zgięła się maska, prawe nadkole, zderzak. Lampa poszła w drobnicę. Fajnie ten mój pojazd nie wyglądał. Przejechałam nim kawałek, żeby nie tamować ruchu. Coś jednak tarło przy kole.
I tu zaczyna się komedia, albo raczej komedio-dramat.
Ja i drugi z uczestników zdarzenia wykonaliśmy kilka telefonów, które uznaliśmy za niezbędne. Sprawca chciał spisać oświadczenie, nie mieszając w zajście policji. Jak to stwierdził „za wezwanie policji płaci się po równio”. Ja miałabym zapłacić połowę i on połowę, bo jak to mówił, jego kolega ostatnio miał taką sytuację i płacił po połowie. Trochę mi ten fakt nie pasował, bo jak to? Ja jestem poszkodowana i jeszcze mam płacić? Człowiek jednakowoż nie chce być świnią, chce być człowiekiem, więc powiedziałam, iż możemy spisać oświadczenie. W tym czasie na miejscu zdarzenia zjawił się jakiś kolega sprawcy, który jak się potem okazało jest właścicielem pojazdu, (bo sprawca nim nie był) albo właściwie mężem właściciela. Wszystko pomału zaczynało się komplikować. Mąż właściciela stwierdził, że koszt naprawy mojego samochodu to będzie z 200 złotych, tu wyklepie, tam poszuka na „szrocie” jakieś części i na sobotę (czyli za cztery dni) będę miała sprawny pojazd. Potem zaczął się zabierać do pisania. Stwierdził, że napisze „Pani jechała i się zagapiła…”. Oczywiście ten tekst wywołał we mnie wzburzenie, bo to niby jak? Doszło więc do tego, że coraz mniej mi się podobała sytuacja, bo wyczułam ewidentną próbę oszukania mnie.
Staliśmy tak przy ulicy debatując nad zarzucaną mi nieuwagą, kiedy bokiem przejeżdżał akuratnie patrol. Zdążyłam się zdegustować sposobem traktowania mnie przez owych panów, więc tak, żeby nie widzieli pomachałam z boku, aby się zatrzymał. Ku zdziwieniu sprawcy i jego kolegów (bo oprócz męża właściciela był jeszcze pan świadek, który siedział obok sprawcy w samochodzie w momencie zdarzenia) patrol podjechał. Przez zgiełk owych towarzyszących mi panów, którzy zapewniali patrol, że się dogadaliśmy zdołałam się przebić z zapytaniem: czy to prawda, że mam ponosić koszty wezwania policji? Koszty w całości ponosi sprawca – taką otrzymałam odpowiedź.
Jestem człowiekiem, który gdy raz jeden zdemaskuje w kimś kłamcę, nie jest już w stanie uwierzyć w jakiekolwiek jego słowo. Trudno mi z takim kimś funkcjonować, bo nie jestem w stanie wiedzieć, kiedy mówi prawdę. Tak więc traktuję go od tej pory jak jednostkę chorobową.
Patrol odjechał, bo i tak nie mógł w sprawie zrobić nic, był od innych celów. Aby wezwać policję trzeba wykonać telefon pod numer 997.
Mąż właściciela pojazdu którym poruszał się sprawca zabrał się za spisywanie oświadczenia, które to dane mi było do przeczytania. Czytałam, czytałam, aż dotarłam do zwrotu „…na skrzywce zajechałem…”. Nie znam słowa. Zapytałam więc co to „skrzywce”? Okazało się, że to jakiś skrót myślowy, oznaczający skrzyżowanie. No dobra pomyślałam, ale czytałam dalej. Doszłam do numerów. Numer rejestracyjny PZ 47 zamiast PZ 74, numer polisy …157… zamiast …1557…. Błąd na błędzie. Takiego dokumentu nie podpiszę – skwitowałam. Za pisanie oświadczenia wziął się więc drugi z panów. W tym czasie dotarła do mnie pomoc w postaci wsparcia rodziny. Ona to zajęła się debatowaniem ze sprawcą i pozostałymi.
Doszło do spisania drugiego oświadczenia. Tu było: kżyżuwka, dłóga… ale numery przynajmniej się zgadzały. Ortografia, inne i poprzekręcane nazwiska na dwóch egzemplarzach betadokumentu. Przyszła pora na sprawdzenie adresu sprawcy. Aby go potwierdzić, zażyczyłam sobie obejrzeć jego dowód osobisty. Zgadzało się imię, nazwisko i pesel. Adresu na dowodzie brak. Pierwszy raz widziałam dowód bez adresu zameldowania. Zapytałam owego pana czy jest bezdomnym. Sprawca odpowiedział, że nie. On mieszka tu niedaleko, mogę zapytać na pobliskiej poczcie. I jak to powiedział cytuję „tu przychodzą do mnie wszystkie listy i z policji przychodzą listy”. Złapałam się za głowę, nieźle mi się trafiło. Jak miałabym potwierdzić jego adres na oświadczeniu i gdzie niby miałam dopisać, że na poczcie powiedzieli … listy i z policji… Co pomyślałby ktoś po przeczytaniu takiego oświadczenia? Nie poddawałam się jednak i czytałam dalej. Doszliśmy do kwestii prawa jazdy. Poprosiłam o numery i samo jego okazanie. Sprawca nie posiada takiego dokumentu. Zarzekał się, iż jest takowy do odbioru w urzędzie, ale on czasu nie ma na załatwienie sprawy. Do końca wierząc w człowieka postanowiłam za namową rodziny sprawdzić jeszcze to ubezpieczenie. Okazało się, że samochód był jakiś miesiąc temu sprzedany imć jakiemuś panu Piotrowi. Ten, który się podawał za właściciela nie miał na imię Piotr, do tego twierdził, że właścicielem jest jego żona, nie podejrzewam żeby miała na imię Piotr.
Kątem ucha słyszałam, że brat próbował jeszcze załatwić sprawę za gotówkę. Suma widać przerosła sprawcę. Chciał, aby mu rozłożyć na raty, bo on właśnie jest po rozwodzie i w ogóle ma problemy. Nie wiedziałam już czy śmiać się czy płakać. Pewne stało się, że czas wezwać radiowóz. Brak adresu, prawa jazdy, niepewne ubezpieczenie… no jak to inaczej można rozwiązać? Ja ponoszę koszta naprawy, a nie jestem instytucją charytatywną na rzecz wspierania przestępców drogowych.
Nie pamiętam po jakim czasie przyjechał radiowóz. Byłam przemarznięta. Stałam tam w lekkiej kurteczce w sumie ponad cztery godziny . Panowie policjanci wszystko sprawdzali, spisywali, potwierdzali albo i nie. Panu sprawcy prawo jazdy zostało odebrane na pół roku (według niego), w systemie posiadaczy prawa do jazdy nie widnieje wcale. Popełnił więc nie wykroczenie ale przestępstwo, za co jak usłyszałam grozi mu kara 12 miesięcy… Broniący się sprawca mówił coś (słyszałam bo musiałam) o tym, że miał połamane nogi ale nie wiem od czego, czy może aż tak narozrabiał poprzednim razem za kółkiem?
Dziś jestem w konsekwencji tego wydarzenia (oczekiwania) przeziębiona, straciłam głos (chrypka), jeżdżę autem zastępczym. Tamto którym jeździłam na 90 procent jest do kasacji. Pozostało mi się cieszyć, że ani mi ani dziecku nic się nie stało. Jednakowoż pozostał mi żal dla tego człowieka, którego nie potrafię w sobie pojąc. Z kosztów dostał 500 złotych za sam przyjazd policji, 220 złotych najniższy mandat. Chciał mnie zrobić za 200 złotych… a ma być kasacja. Jednak co najbardziej z zajścia pamiętam? Zanim owy pan zajechał mi drogę, dosłownie patrzał mi w oczy a twierdzi, że mnie (pojazdu) nie widział, bo mu widoczność zasłaniał stojący na chodniku słup.
Żyjemy w społeczeństwie, czujemy się jego częścią, ale nawet nie mamy pojęcia o tym jak inny jest świat ludzi żyjący w nim obok nas. Jeździmy po tych samych drogach, tylko jeden z takim prawem a drugi bez niego. Spotykamy się jednak co pewien czas, jak dwa zjawiska sobie przeciwne i nie możemy się nadziwić zaistniałej sytuacji, jeszcze długo po wyjściu z takiego spotkania.