DUŻE SPRAWY MŁODYCH LUDZI

To takie oczywiste, że każdy z ludzi ma swoje miejsce wśród innych osobników własnego gatunku. I pasuje tam jak element układanki. Listonosz codziennie przemierza tę samą okolicę, mija kogoś, kto zwyczajowo na tym terenie opróżnia kubły na śmieci, do przewidzenia jest, która kasjerka  poda wydruk z kasy fiskalnej w spożywczaku, jaki sąsiad wyjdzie na spacer z psem. Każdy wpasował się w pewną przestrzeń, zna reguły tej przestrzeni i stara się w niej funkcjonować na znane mu sposoby.

Przyzwyczaja się do ludzi żyjących obok, na tyle żeby ich obecność uznać za element krajobrazu własnego istnienia. Dopóki jest w nim drzewo dopóty można się latem kryć przed słońcem w jego cieniu. Dopóki w pobliżu kwitnie kwiatek można rozkoszować oczy jego widokiem. Pełno w nim też chwastów, co rusz trzeba je wyrywać, a one i tak uparcie wyrastają od nowa. Taka codzienność.

Ale… niezależnie od tego kto  jest kim, prezesem czy zamiataczem, starym czy młodym, pięknym czy brzydkim, grubym czy chudym, sprawnym czy niesprawnym. Niezależnie od płci, wykształcenia i wszystkich innych indywidualnych uwarunkowań. Każdy z nas co pewien czas przeżywa zdziwienie. Bo oto ktoś z otoczenia, ten którego mijał mówiąc mu na powitanie „dzień dobry” albo i nie mówiąc zupełnie nic. Ten ktoś tak po prostu przestał sobie być. Już więcej razy być nie zamierza. Oddał wszystkie swoje rzeczy materialne i niematerialne i pognał gdzieś. Nikt nie wie dokąd.

Pozostaje po nim dziura, a im była to bliższa osoba tym dziura ta jest większa.          

 

– Robiliśmy dziś dla naszej pani laurki do szpitala… panie w szkole mówią, że nasza pani może nie dożyć do świąt –  krótko przed świętami Bożego narodzenia  poinformował mnie średniak.

Co za bzdura – pomyślałam – pewnie ktoś przesadza. Tak nagle miałaby umrzeć? Z dnia na dzień. Pobyt w szpitalu nie musi przecież prowadzić do ostateczności. Wielu w nim było i wielu zeń wróciło.

Jednak minęło kilknaście dni zanim dowiedziałam się, że rzeczywiście kiepsko wygląda stan zdrowia owej kobiety. Straszna choroba rakowa zaatakowała już płuca, to taki złośliwiec, że lekarze nie dają żadnych szans na wyzdrowienie. Zakończyli etap leczenia i ograniczyli się do podawania środków przeciwbólowych.

Dzień po tym jak się dowiedziałam o sytuacji, wychowawczyni klasy mojego średniaka umarła. Zaledwie dwa miesiące wcześniej jeszcze prowadziła zajęcia w szkole.

– Jak dzieci zareagowały na to, że pani umarła? – zapytałam.

– Zapadła cisza.

 

Jeszcze nie rozebrano kościoła ze świąt. Obok szopki z Maryją, Józefem i dzieciątkiem stanęła delegacja szkoły dzierżąc sztandar. Przy nich, na krzesłach (bo to był młody kościół nie posiadający jeszcze ławek) siedziała klasa, ostatnia jej klasa, klasa mojego syna. Msza pożegnalna na pewno stanowiła dla nich coś ważnego. Będą musieli sobie poradzić z wszystkimi emocjami wynikającymi z odejścia bądź co bądź osoby dla nich ważnej. Widywali ją przecież przez pięć dni w tygodniu od ponad dwóch lat. Pamiętają jej słowa, zachowanie. Będą tęsknić, wspominać, a nawet płakać.

 

Na cmentarzu dzieci uformowały grupę. W tłumie ludzi były reprezentantami klas, które uczyła przez lata. Wśród dorosłych w czerni i szarości, wyróżniały się swoimi kolorowymi kurtkami i czapkami, niskim wzrostem. Każde niosło kwiatek, a potem przy mowach pożegnalnych prawie każde zalało się łzami. Dotrwały jednak do końca, mimo przenikliwego zimna, które wiatrem szczypało w uszy i nosy. Mimo, że grzęzły im nogi w glinie, przy zapadliskach sąsiednich grobów. Dziewięcio i dziesięciolatkowie zostali zmuszeni do konfrontacji z tym, co stanowi koniec, pewien koniec także w ich życiu… ale i pewien początek.