… A MOŻE TO ROWER

Było już późno, coraz to łatwiej przychodziło światłu latarni pokazać się w całym dostojeństwie. Wręcz rozlewało się plackowato na przestrzeni chodników i ulic. Ostatni przechodnie pospiesznie zmierzali do domów.  Zupełnie jak ja ze swoją rodziną.

 

W tamtym okresie byliśmy świeżo po przeżyciach związanych ze stłuczką opisywaną tu zresztą ( A SŁUP JAK DUPA). Poruszaliśmy się samochodem zastępczym, rozklekotanym daewoo, który miał bardzo pojemny żołądek. Na tyle pojemny, że zastanawiałam się, czy aby na pewno nie ma dziury w baku. Maksymalna dopuszczalna jego prędkość oscylowała w granicach 90 km/h. Przy setce zarzucał na boki i trzeba  było szybko  kręcić kierownicą to w prawo to w lewo. Na autostradzie robiłam w nim za zawalidrogę. Podejrzewam, iż był to powypadkowy twór, ponieważ gdy go sprzątałam, przed oddaniem właścicielowi, to odnalazłam w nim kilka szkiełek z pobitej, zapewne przedniej szyby. Wyglądały jak to, co pozostaje po nietłukącej się szklance, kiedy ta wreszcie łaskawie się potłucze.

Wybierałam go na szybko, zmarznięta, spóźniona do pracy i głodna. Może za dużo zaufałam… być może. Wtedy niewiele się liczyło. Miał jeździć, być w ramach bezpłatnych dla mnie, jako dla ofiary,  świadczeń i być od razu… już. Musiałam przecież dojeżdżać do pracy 17 km w jedną stronę, a dojazd środkami komunikacji miejskiej, z wielu wzglądów nie wchodził w grę.

 

Tego wieczoru jechaliśmy więc w czwórkę tym autkiem przez przyciemnione uliczki, aż tu nie wiadomo dlaczego, samochód jadący z przeciwka wtargnął na nasz pas ruchu i zatrzymał się. Zahamowałam i patrzę na człowieka siedzącego w przestrzeni mojego wzroku. Gestykulował nerwowo, pukał się w czoło i tak właściwie, to nie wiedziałam zupełnie o co mu chodzi. Pomyślałam sobie, że ryzykowne byłoby wyjście z pojazdu na pogawędkę, bo po pierwsze: pora jest późna a okolica mało ciekawa, po drugie nie wiadomo co za choroba go być może dręczy, po trzecie jakby co, to kto zajmie się dziećmi. Nie zastanawiając się zbyt długo zjechałam na chodnik i po chodniku wymknęłam się z pułapki. Zdenerwowani pomknęliśmy do domu. Długo jeszcze dyskutowaliśmy o tym wydarzeniu. Mógł być pijany, po prostu wredny albo… nie wiadomo co.

Przy oddawaniu samochodu właścicielowi, wiele się wyjaśniło. Dałam go wówczas poprowadzić komu innemu, sama pilotując drugim pojazdem. Zastanawiałam się, jak nie zgubić swojego ogona . Jakież było moje zdziwienie, gdy w lusterku ujrzałam moje chwilowe daewoo, które na wpół ślepe sunęło za mną. Po prostu na jednym świetle. Żeby było mniej zabawnie, sprawne było prawe. Środek ulicy pozostawał nieoznaczony świetlnie przez ten samochód w żaden sposób. Dosłownie jak blondynka, jeździłam taka nieświadoma. Nic nie zauważyłam. Benzyna, zegarek, radio, wycieraczki i inne bajery sprawdzałam, a tego nie sprawdziłam.

 

Kiedy ktoś jedzie bez włączonych świateł, inni kierowcy dają mu sygnały świetlne bądź też wykonują ten charakterystyczny ruch dłonią, gdzie kilkukrotnie z wyprostowanych zginają płynnie wszystkie palce dłoni do wewnątrz, tak jakby miały się ze sobą zetknąć w środkowym punkcie dłoni, ale zetknąć się nie zetkną. Nic to jednak nie da jeśli przepalona jest jedna żarówka. Każdy bowiem najpierw zrobi ogląd, czy aby na pewno ma wyłączone światła, czy może to nie do niego uwaga, bo za taką ją uzna jeśli wedle wskaźników stan jego widoczności na drodze jest w porządku.

Jak zakomunikować komuś jego półślepotę? Czy jedynym co można zrobić jest gniew, wymachiwanie rękoma i stwarzanie nieprzyjemnej atmosfery na drodze? Wbrew pozorom, takich jednostek na drodze jest bardzo dużo. Kto wie, może oni też nie mają pojęcia o tym, że wyglądają jak rower.