OCZEKIWANIA

Kładę się spać. Jak co wieczór, a właściwie noc. Jest cicho, ciepło jest, miękko i bezpiecznie. Gdyby nie świecąca w pobliżu latarnia, byłoby całkiem ciemno. Ale nie jest. Właściwie to można przywyknąć do jej światła przedzierającego się przez zasłonkę uparcie, każdej nocy i gasnącego o świcie. Ona panoszy się, gdy jest ciemno, a potem jakby nikła w promieniach słońca. Zawstydza się śmiertelnie w każdy poranek. A potem wychodzi z ukrycia, gdy słońce przymyka na nią oko.

Jestem tu blisko ludzi. Wtopiłam się w tę okolicę. Zamieszkałam w niej, bo przyjęłam do wiadomości, że każdy ma swoje miejsce. Czasami to miejsce dane jest na pewien okres czasu, czasami na całe życie. Wszystko jest kwestią godzenia się na otrzymane  warunki bądź poszukiwania. Można i owszem. Zdarza się znaleźć brylant wielkości wystarczającej na zaspokojenie potrzeb albo i ponad potrzeby, na przesycenie, ale i zgubić się zdarza choćby koszty zainwestowane w poszukiwania i wrócić z niczym. Ja swoją wędrówkę po świecie zakończyłam. Tu, gdzie osiadłam  zapuszczam korzenie. Nie chcę innej latarni za oknem, ani innej okolicy.

 

– Mama a ten chomiczek to będzie chłopiec czy dziewczynka? –  moje najmniejsze szczęście rozpromieniło się na samą myśl o tym, że nareszcie będzie miało swoje zwierzątko

– Sam sobie wybierzesz – odpowiedziałam

– Wolę dziewczynkę. A domek będzie miał?…

 

To moja obietnica nagrody, próba ratowania go przed zmianą klasy. Z taką bowiem decyzją borykam się od czterech dni, od dnia wywiadówki. Była to pierwsza wywiadówka w tej klasie, pierwsza wywiadówka w pierwszej klasie, wywiadówka po tygodniu szkoły, a właściwie to po regularnych pięciu dniach nauki.

Mam trójkę dzieci, przeżyłam tych wywiadówek wiele. Niejedną słyszałam dyskusję, niejedne widziałam łzy u matek,  których dzieciom w klasie działa się krzywda, które z koleżeństwem chciały pozostać, ale same nie potrafiły sobie poradzić z jakimś problemem.

 

Najmłodszy z synów trafił do klasy, która w zeszłym roku była zerówką. W całości przeniesiono ją do pierwszej klasy, dodając do niej czwórkę dzieci nowych. Z tej czwórki po tygodniu została trójka, w tym moje dziecko. Pani wychowawczyni na rozpoczęciu roku szkolnego oznajmiła, że wcześniej uczyła dzieci trudne. Praca w szkole to jej debiut.

Przez te pięć dni nie miałam w dzienniczku żadnej informacji odnośnie zachowania syna w klasie czy w szkole. Jedynie sprawy organizacyjne przewinęły się na jednej kartce dzienniczka, pozostałe to moje prośby o to, żeby przypomniała mu o przerwie obiadowej, bo on na zegarku to się nie zna, a nie chciałabym żeby głodował.

Ta pani chyba nie jest (choć może z czasem będzie) autorytetem dla swoich podopiecznych. Po czym to wnioskuję? Po tym, że na wywiadówce zostałam napadnięta przez rodziców innych dzieci, że jakoby mój syn kogoś tam popchnął, kogoś uszczypnął a kogoś uderzył. Nie żebym go broniła, że to aniołek i coś tam, coś tam… Rozumiem, że coś jest na rzeczy. Obiecałam rodzicom tych dzieci porozmawiać z synem o tym, aby zmienił swoje zachowanie. Ale czy aby informacja o tym, że jego zachowanie nie jest do końca w porządku nie powinna wyjść od nauczycielki? Myślę, że tak.

Skoro od niej nie wyszła to znaczy, że dzieci z nią nie rozmawiają, nie mówią jej o ważnych dla siebie sprawach, bądź opcja numer dwa – pani ta myśli, że sama rozwiąże wszystkie problemy. Rezygnuje z potężnej siły jaką jest kontakt z rodzicem, który ma swoje sposoby, żeby wpłynąć na dziecko, sposoby jakich ona nigdy nie będzie miała w stosunku do danego dziecka, ponieważ… nie jest jego rodzicem. Tu ambicje trzeba odsunąć na bok, tu już nie jest jedno dziecko (trudne czy też nie), ale dwadzieścioro kilku uczniów. W tym dzieci nowe w tej grupie, które różnymi sposobami będą chciały w nią wejść.

 

-Będzie miał domek – przytaknęłam

– A karuzelę?

– Karuzelę też będzie miał. Wszystko będzie miał… jeśli będziesz grzeczny w szkole. 

 

Powiem szczerze w związku z wywiadówką przeżyłam duży szok. Interweniowałam u samej góry szkoły, bo uznałam, że coś tu zawodzi. Błędy małe trzeba szybko wychwycić, żeby nie urosły do dużych. Nauczyciel musi kontaktować się z rodzicem w ważnych sprawach. Dla jednych pięć dni to za mało, żeby wnioskować, dla drugich za dużo, żeby przejść nad tym do porządku dziennego.

Klasa jest już objęta obserwacją psychologa, z dziećmi prowadzone są rozmowy. Po wizycie u dyrektora czuję się dużo lepiej. Miło jest usłyszeć kilka słów zrozumienia. Jeśli rodzic w porę nie zareaguje, to zostanie z problemem całkiem sam.

 

Latarnia za oknem przypomina mi, że już czas zanurzyć się we śnie. Szepcze, że wszystko będzie dobrze. Świat to nie jedna klasa, jeden nauczyciel. Świat to wielkie oczekiwania różnych ludzi, które zderzają się z naszymi. Pogodzić je to znać światło latarni w nocy i światło słoneczne w dzień. To spokój dnia i nocy.

BILETY Z SERII HH

Bilety, wszędzie potrzebne są bilety. Żeby wejść do kina, teatru, na koncert albo przejechać kilka przystanków autobusem czy tramwajem. One dają prawo do skorzystania z czegoś, wejścia w konkretne miejsce. Bilet jest jak klucz do bramy, za którą rozciąga się upragniony ogród oczekiwanej przyjemności. Kto go posiada, czuje się kimś wyjątkowym, bo wyodrębnia on go z tłumu, nadając mu określony kierunek działania. Działanie musi tu nastąpić, bo bez niego człowiek straci coś, najczęściej pieniądze, które wcześniej musiał wydać, aby znaleźć się w posiadaniu biletu. Tu nie ma zwrotów a reklamacje rozpatrywane są na korzyść nabywcy niezwykle rzadko. Dostaje on bowiem tylko rezerwację czyli połowę sukcesu, a za tę drugą połowę sukcesu, czynną połowę odpowiada sam posiadacz.

W całym gronie biletów są jedne szczególne, które stanowią bilet do posiadania innych biletów. Brzmi dziwnie?

Kiedyś stałam w kolejce do kiosku ruchu. Przede mną stał stary człowiek. Kiedy przeszła jego kolej kupowania poprosił panią obsługującą o „dziennik”. Pani go kilkukrotnie zapytała: jaki dziennik? Dziennik… czy dziennik… Spierali się co do tych dzienników dłuższy czas. W końcu mężczyzna wykrzyczał, że dziennik to każda gazeta, która wychodzi codziennie.

Tak to jest i z tymi biletami. Biletem do posiadania biletów jest banknot, czyli bilet bankowy.

blog57

Nasz emisariusz już od wielu lat zaprzestał umieszczania na banknotach informacji (bilet…) jak na tym powyżej. Dziwnie więc się czyta taką wyciągniętą z lamusa tysiąc-złotówkę. Tym bardziej dziwnie, ze względu na nominał. Inflacja tak dokładała zer na koncie, że ów banknocik nie starczał na kupienie połowy chleba. Gdzieś na szczycie, osoby od finansów w państwie postanowiły poskreślać wszędzie po cztery zera z końca kwot, nazywając tę czynność denominacją. Każdy szanujący się sklep miał przy produktach dwie ceny: starą i nową, a w portfelu były na raz stare i nowe pieniądze. Potem wysoką inflację zamieniono na wysokie bezrobocie. Wszystko zgodnie z prawami rynku, który sam najlepiej sobie wyreguluje popyt, podaż jak i kwestie urodzeń.

Stary, poczciwy pieniądz gotówkowy, jakim jest niewątpliwie bilet bankowy czyli banknot, mimo wszelkich przeciwności (technika, pieniądz bezgotówkowy) radzi sobie całkiem dobrze. Zapewne zawdzięcza to właśnie wysokiemu bezrobociu, bo ono generuje u ludzi potrzebę oszczędzania i zarobkowania na różne możliwe sposoby. Można komuś popilnować dzieci, przerzucić węgiel z ulicy do piwnicy i tym podobne.

Jak dawniej Pan Kopernik z wybitą serią HH, śmieje się taki bilet (oczywiście współczesny) państwu prosto w twarz, wszak jest prawnym środkiem płatniczym i jak cień przemierza kraj, krążąc z rąk do rąk zupełnie niezauważony przez fiskusa, który niczym to słońce sprzed okresu Kopernikowskiego zapatrzone jest w siebie. Myśli, że wszystko kontroluje. Poświeci kiedy zechce i komu zechce. Ale tak naprawdę stoi w miejscu, a swoim wzrokiem obejmuje tylko to, co nie odwróciło się do niego plecami. Jak ta ziemia obraca się wokół słońca, tak ten pieniądz raz jest w zasięgu jego promieni a raz poza nim. Co bezgotówkowe jest kontrolowane a co gotówkowe trochę jakby mniej.

Bilet bankowy zostanie zapewne na jeszcze długo, bo choćby nie wiem jak się słońce wysilało, są na ziemi miejsca, gdzie jego promienie nigdy nie dotrą.