Z poszukiwaniem sensu to chyba nie ma co wyskakiwać przy takim temacie, niemniej jednak zawsze pojawia się pewna chęć zrozumienia postępowania niektórych ludzi, często całych grup jednego pokroju, jeśli robią coś, nie znajdującego wyjaśnienia w oczach obserwatorów. Zbliżają się Święta, wybory jakieś i szał zakupowy coraz się mocniej rozkręca w imię rodzinnych Świąt, a do tego jeszcze, jak wszystkim wiadomo zaczął się okres jednorazowych dawców, czyli takich Mikołajów na jeden wieczór.
Ustawili się w rządku, jeden za drugim. W jeansach, kurtkach i tenisówkach, czapkach robionych na drutach, różnie się prezentując. Niektórzy z plecakiem i śpiworem do niego przywiązanym. Ludzie, którym trochę dalej jest do normalnego życia niż tobie i mi.
Nie wiemy na ile blisko przechodziliśmy dotychczas przy cienkiej granicy, za którą moglibyśmy dołączyć do ich grona. Wolimy o tym nie myśleć, dla wielu z nas to zwykłe lumpy albo słabiaki, którym zabrakło… czegoś tam. Jednak każda z tych osób na pewno ma swoją historię, myślę, że bogatą i to nie tylko we flaszki albo inne używki. Na upadek jednej osoby przecież rzadko składa się samo jej niedostateczne staranie. Najczęściej jej los pieczętuje suma niekorzystnych dla jej rozwoju wypadków. Dom rodzinny, przyjaciele, nauczyciele i inne jednostki z otoczenia mogły je kształtować i budować ich poczucie przynależności do społeczeństwa. Może zaciekle walczyli, może nieudolnie, a może nikt im nie wpoił do głowy pojęcia walki o swój byt.
Jeden pan z zewnątrz, taki normalny, przeciętny gość, przywoływał ich do porządku. Tłumaczył, od której strony mają podchodzić, i że dla wszystkich wystarczy jedzenia więc nie trzeba się pchać.
Nie żebym ich broniła, nie żebym osądzała, ale żeby sobie to jakoś ułożyć w głowie… bo dlaczego oni nie szukają stabilizacji, czystego domu, dobrego posiłku, ciepła i spokoju? Uparcie nie dążą do czegokolwiek co zapewniłoby im choćby minimum egzystencji. Czy aż tyle nabroili, że muszą się kryć po kanałach, lasach, opuszczonych budynkach?
Oczywiście, do tej jakże uroczystej, przedświątecznej obsługi gości z „nizin” pojawił się cały sztab ludzi dobrej woli z władzami kościelnymi i świeckimi miasta na czele. Zupa szybko wybywała z garnka, pieczywo znikało w oka mgnieniu, nawet kawa cieszyła się sporym zainteresowaniem. Nie… ciasta nie było. Ale były przyniesione przez ubogich słoiki do pakowania na wynos, jakieś kubeczki po litrowych serkach czy ogórkach. Zupa schodziła szybko.
Niektórzy z „ubogich” zachowywali się jak dzieci, byli zbyt ufni, szukali pokazania się, wręcz zwracający na siebie uwagę. Inni chowali się za kapturem, szybko odwracali i uchodzili gdzieś na bok, pokazując plecy wszystkim „gapiom” i tam dopiero w samotności machali jednorazowymi, plastikowymi łyżkami w jednorazowym, plastikowym talerzu.
Myślałam, że trzymają się razem. Na wzór grupy ludzi o podobnych problemach i potrzebach. Jednak nie jest tak. Oni nie są dla siebie grupą wsparcia. Jeden pchał się przez drugiego, bez kultury, od drugiej strony kolejki, byle było szybciej. Po tym jak zjadł, stawał drugi raz po posiłek i trzeci jak się udało. Jak kiedyś za czasów komunistycznego mojego dzieciństwa stawało się w kolejce po kawę, a potem drugi i następny raz, dopóki była, dopóki sprzedawali i nic to, że dziecko kawy nawet nie pijało.
To nie dziwne, acz tylko skrzypienie we mnie pozostało po obejrzeniu takiego pokazu dobroczynności, bo co tym ludziom da miseczka zupy, bułka i kawa jeden raz do roku, kiedy wiedzą, że to wszystko jest po to, żeby ktoś tam jaśniał w świetle reflektorów? Co im po tych modlitwach smutnych, którymi nakarmiono ich?
Czy to dało im jakiś bodziec do zmian? Czy obecne tam emerytki, po jednej misce zupy wyprostują się i jutro z rana uśmiechną, na każdą chwilę kolejnego dnia?
No nie wiem, zważywszy na to, że tam w oddali a jednak tak blisko, bo na co dzień widzą, że dla innych stoi wielka karuzela, a pięć rzutów poduszeczką do puszek kosztuje piętnaście złotych, które wydaje ktoś w celu zdobycia dla ukochanej pluszaka, grzane wino to kolejne dwanaście złotych, plus inne atrakcje… jednak kogoś na to stać, a tu… miska zupy, bułka i kawa.