(nie)WIDOCZNE PROBLEMY

Ostatnio miałam wakacje od pracy, trochę więcej czasu dla siebie, na nic nie robienie… pierwszy taki miesiąc od lat. Nie odczuwałam jakieś wielkiej potrzeby nadrabiania remontem. Istne lenistwo. W tym wszystkim nadarzyła mi się okazja uczestniczyć (obserwacyjnie, choć na żywo) w konferencji „(nie) WIDOCZNE PROBLEMY”. Dotyczyła ona problemu uzależnień.

Grupa uczniów szkół średnich zorganizowała wykład, na temat mechanizmów generujących większe skłonności do sięgania po używki, rozpoznawaniu w sobie uzależnienia, skutkach uzależnień, objawach odstawienia, tolerancji używki, barierach komunikacyjnych i rolach nałożonych na poszczególne dzieci w rodzinie z problemem.

W pewnym momencie, jeszcze przed przerwą jedna kobieta z sali wyrwała się ni z gruszki ni z pietruszki z zapytaniem do uczestniczki będącej na scenie „jak do was trafić, czemu się zamykacie na kontakt z dorosłymi?” pytania te, były poprzedzone wywodem tejże kobiety na temat piastowanego stanowiska, a mianowicie przedstawiła się jako dziennikarz. Odpowiedzi w zasadzie nie uzyskała, bo i porę do odezwania się sobie znalazła najgorszą z możliwych, ale dziewczyna ze sceny poinformowała ją, że „sytuacje są różne”.

Myślałam, że po przerwie owej dziennikarki już nie zobaczę, ale o dziwo została. Młodzi ludzie przedstawiali całą otoczkę uzależnień, poczynając od sytuacji w rodzinie i braku wsparcie dla dziecka. Problem przedstawiali zarówno z perspektywy rodzica, od którego dziecko wymaga zrozumienia, samo mu tego zrozumienia jednak nie okazując, po stawienie się analogicznie po stronie rodzica, który równie mało potrafi swoim dzieciom dać, zamykając się we własnej strefie.

Było i przeciągnięcie po kwestii rozwodów i nieobecności rodzica. Słuchałam dzieciaków, które opowiadały, że nie mają własnego miejsca, czują się jak towar na wypożyczanie, że często czas, który normalnie mogłyby spędzić z rówieśnikami, muszą spędzać z rodzicem nieobecnym na co dzień.

Nie wiem dlaczego, ale co chwila zerkałam na ową dziennikarkę, była zamyślona, zainteresowana, zasłuchana i milcząca. Być może coś jej świtało, kiedy nastolatka opowiadała to, czego ona sama nie potrafiła się domyślić. I szczerze – podejrzewam, że niejeden rodzic powinien posłuchać, głosu przedstawicieli nowego pokolenia, pozbawionego pełnych więzi rodzinnych, szukającego sposobu na życie w tym świecie, o którym jeszcze wciąż mało wiemy, ponieważ mało wiemy o tym, w jaki sposób taki model wychowania (porozwodowy) wpływa na psychikę nas wszystkich jako społeczeństwo i na każdego z nas z osobna.

Podobał mi się sposób w jaki te młode osoby opowiadały o błędach w komunikacji, o tym czego wymagają od rodziców jak choćby :

-argumentów „dlaczego nie?”, co to jest za odpowiedź „nie, bo nie?”, jak by się czuł rodzic gdyby mu ktoś w sklepie tak odpowiedział?

– rozróżnienia między swobodą a bezpieczeństwem,

– kształtowania zachowań bez niszczenia relacji,

– partner a autorytet – tu chodziło o to żeby dzieciom dawać przykład własnym zachowaniem, szczerą rozmową,

– konsekwencje negatywnych zachowań – nakłanianie dziecka do naprawienia błędów, a nie naprawiania błędów za dziecko

… i tak dalej.

Nastolatkowie wspominali też o technice FUKO: Fakty, Uczucia, Konsekwencje, Oczekiwania. Jest to metoda komunikacyjna, dotycząca konstruktywnego udzielania informacji zwrotnej . Przykład „kiedy na mnie krzyczysz (F), odczuwam (U) dyskomfort (K), chciałabym zmiany twojego zachowania (O)”.

Podsumowując: obserwacje, myśli, emocje i potrzeby stanowią filary komunikacji.

Tylko po co tyle o komunikacji? Bo wszystkie problemy pojawiają się z jej braku, oczywiście poza błędami wynikającymi z genetyki. Podam przykład z życia, w mojej poprzedniej firmie kierownik nie umiał rozmawiać z ludźmi, tak żeby budować więzi. Tworzył mury swoich oczekiwań, którymi się sztucznie odgradzał, przez to stracił kontakt interpersonalny z osobami obok, a pozostał mu jedynie zawodowy. Suchy, zimny, bez grama serdeczności, taki właśnie zyskał wizerunek. Nie podchodziło się do niego, bo i po co… ?

Wracając do kontaktu rodzic – dziecko, można uzyskać ten sam efekt, jaki uzyskał mój były kierownik w pracy, jeśli się postąpi podobnie, czyli nie zbuduje więzi, a nastawi na ciągłe wymagania. Jeśli nie da się dziecku szczerej uwagi, to się straci dziecko/dzieci. Dziecko bez korzeni, to potencjalna ofiara rozmaitych nałogów (używki, uzależnienia behawioralne i psychiczne), bo… nikt go nie przytrzyma, by nie upadło, nikt go nie pociesza, nikt go nie chwali, „że jest wystarczające, jakie jest”. Taki zimny rodzic nie usłyszy od dziecka żadnej informacji, kiedy pojawi się problem nałogu…, bo nie ma rozmowy, nie ma bazy. Nie ma tego bezpiecznego domu, w którym ktoś na nie czeka w którym można się rodzicowi zwierzyć, albo uzyskać wsparcie w sytuacjach trudnych.

I bardzo mi się podobało kiedy nastolatka powiedziała, że jeśli rodzic czegoś nie potrafi zrobić, żeby dziecko wychować, jeśli nie nauczył się czegoś od swoich rodziców i czuje, że coś źle działa w jego relacjach z dzieckiem, to nie będzie żadną ujmą jeśli poszuka pomocy… doszkoli się, pójdzie do poradni dopytać. I taki rodzic nie powinien się z tym źle czuć, bo takiemu rodzicowi należy się największy szacunek, taki rodzic to bohater.

Spojrzałam na dziennikarkę, nadal siedziała zamyślona, dla niej to była chyba ważna konferencja.

OCZEKIWANIA

Kładę się spać. Jak co wieczór, a właściwie noc. Jest cicho, ciepło jest, miękko i bezpiecznie. Gdyby nie świecąca w pobliżu latarnia, byłoby całkiem ciemno. Ale nie jest. Właściwie to można przywyknąć do jej światła przedzierającego się przez zasłonkę uparcie, każdej nocy i gasnącego o świcie. Ona panoszy się, gdy jest ciemno, a potem jakby nikła w promieniach słońca. Zawstydza się śmiertelnie w każdy poranek. A potem wychodzi z ukrycia, gdy słońce przymyka na nią oko.

Jestem tu blisko ludzi. Wtopiłam się w tę okolicę. Zamieszkałam w niej, bo przyjęłam do wiadomości, że każdy ma swoje miejsce. Czasami to miejsce dane jest na pewien okres czasu, czasami na całe życie. Wszystko jest kwestią godzenia się na otrzymane  warunki bądź poszukiwania. Można i owszem. Zdarza się znaleźć brylant wielkości wystarczającej na zaspokojenie potrzeb albo i ponad potrzeby, na przesycenie, ale i zgubić się zdarza choćby koszty zainwestowane w poszukiwania i wrócić z niczym. Ja swoją wędrówkę po świecie zakończyłam. Tu, gdzie osiadłam  zapuszczam korzenie. Nie chcę innej latarni za oknem, ani innej okolicy.

 

– Mama a ten chomiczek to będzie chłopiec czy dziewczynka? –  moje najmniejsze szczęście rozpromieniło się na samą myśl o tym, że nareszcie będzie miało swoje zwierzątko

– Sam sobie wybierzesz – odpowiedziałam

– Wolę dziewczynkę. A domek będzie miał?…

 

To moja obietnica nagrody, próba ratowania go przed zmianą klasy. Z taką bowiem decyzją borykam się od czterech dni, od dnia wywiadówki. Była to pierwsza wywiadówka w tej klasie, pierwsza wywiadówka w pierwszej klasie, wywiadówka po tygodniu szkoły, a właściwie to po regularnych pięciu dniach nauki.

Mam trójkę dzieci, przeżyłam tych wywiadówek wiele. Niejedną słyszałam dyskusję, niejedne widziałam łzy u matek,  których dzieciom w klasie działa się krzywda, które z koleżeństwem chciały pozostać, ale same nie potrafiły sobie poradzić z jakimś problemem.

 

Najmłodszy z synów trafił do klasy, która w zeszłym roku była zerówką. W całości przeniesiono ją do pierwszej klasy, dodając do niej czwórkę dzieci nowych. Z tej czwórki po tygodniu została trójka, w tym moje dziecko. Pani wychowawczyni na rozpoczęciu roku szkolnego oznajmiła, że wcześniej uczyła dzieci trudne. Praca w szkole to jej debiut.

Przez te pięć dni nie miałam w dzienniczku żadnej informacji odnośnie zachowania syna w klasie czy w szkole. Jedynie sprawy organizacyjne przewinęły się na jednej kartce dzienniczka, pozostałe to moje prośby o to, żeby przypomniała mu o przerwie obiadowej, bo on na zegarku to się nie zna, a nie chciałabym żeby głodował.

Ta pani chyba nie jest (choć może z czasem będzie) autorytetem dla swoich podopiecznych. Po czym to wnioskuję? Po tym, że na wywiadówce zostałam napadnięta przez rodziców innych dzieci, że jakoby mój syn kogoś tam popchnął, kogoś uszczypnął a kogoś uderzył. Nie żebym go broniła, że to aniołek i coś tam, coś tam… Rozumiem, że coś jest na rzeczy. Obiecałam rodzicom tych dzieci porozmawiać z synem o tym, aby zmienił swoje zachowanie. Ale czy aby informacja o tym, że jego zachowanie nie jest do końca w porządku nie powinna wyjść od nauczycielki? Myślę, że tak.

Skoro od niej nie wyszła to znaczy, że dzieci z nią nie rozmawiają, nie mówią jej o ważnych dla siebie sprawach, bądź opcja numer dwa – pani ta myśli, że sama rozwiąże wszystkie problemy. Rezygnuje z potężnej siły jaką jest kontakt z rodzicem, który ma swoje sposoby, żeby wpłynąć na dziecko, sposoby jakich ona nigdy nie będzie miała w stosunku do danego dziecka, ponieważ… nie jest jego rodzicem. Tu ambicje trzeba odsunąć na bok, tu już nie jest jedno dziecko (trudne czy też nie), ale dwadzieścioro kilku uczniów. W tym dzieci nowe w tej grupie, które różnymi sposobami będą chciały w nią wejść.

 

-Będzie miał domek – przytaknęłam

– A karuzelę?

– Karuzelę też będzie miał. Wszystko będzie miał… jeśli będziesz grzeczny w szkole. 

 

Powiem szczerze w związku z wywiadówką przeżyłam duży szok. Interweniowałam u samej góry szkoły, bo uznałam, że coś tu zawodzi. Błędy małe trzeba szybko wychwycić, żeby nie urosły do dużych. Nauczyciel musi kontaktować się z rodzicem w ważnych sprawach. Dla jednych pięć dni to za mało, żeby wnioskować, dla drugich za dużo, żeby przejść nad tym do porządku dziennego.

Klasa jest już objęta obserwacją psychologa, z dziećmi prowadzone są rozmowy. Po wizycie u dyrektora czuję się dużo lepiej. Miło jest usłyszeć kilka słów zrozumienia. Jeśli rodzic w porę nie zareaguje, to zostanie z problemem całkiem sam.

 

Latarnia za oknem przypomina mi, że już czas zanurzyć się we śnie. Szepcze, że wszystko będzie dobrze. Świat to nie jedna klasa, jeden nauczyciel. Świat to wielkie oczekiwania różnych ludzi, które zderzają się z naszymi. Pogodzić je to znać światło latarni w nocy i światło słoneczne w dzień. To spokój dnia i nocy.

17/28 ŁYSICA

Dziś trochę powrotów do Korony Gór Polskich. W najbliższym czasie będę kończyć opisy poszczególnych szczytów, bo koronę już co prawda mam zrobioną, choć nie zweryfikowaną, ale nie ma opisu na blogu (a to sobie swego czasu postawiłam ze ważną część bloga).

Swego czasu przyszło naszej gromadce zdobywców odkryć najwyższy szczyt Gór Świętokrzyskich mierzący sobie 612 m. n. p. m., a mowa tu oczywiście o Łysicy (Łysica to nie to samo, co Łysa góra). Wspomniana Łysica to najniższy szczyt z owych dwudziestu ośmiu, wchodzących w skład korony, jakie należy zdobyć uczestnicząc w klubowej „zabawie”.

Cała przygoda zaczęła się w Świętej Katarzynie – to wieś znajdująca się w województwie świętokrzyskim. Wynajęliśmy połowę domku, który miał dodatkowe atrakcje, mianowicie żaby. Było ich tyle, że chodząc przy domu, trzeba było uważać, żeby żadnej nie przydeptać. Było też do kompletu gniazdo bociana, który klekotał ze swojego wieżowca.

Na drugi dzień wybraliśmy się na szczyt. Już wchodząc na szlak natknęliśmy się na źródełko św. Franciszka.

Z nim wiąże się legenda. Otóż według niej, dawno temu, na szczycie Łysicy był cudnej urody zamek. W zamku mieszkały dwie siostry. Jadwiga – dziewczyna nie stroniąca od rozrywek i Agata – dziewczyna skromna, piękna, kochająca przyrodę. Pewnego dnia w progi zamku zawitał rycerz, prosząc o gościnę. Został ugoszczony. Jadwiga zakochała się w nim z wzajemnością, ale do pełni szczęścia potrzebowała zamku na wyłączność, więc obmyśliła jakby tu się pozbyć siostry. Ów rycerz miał zrzucić Agatę z zamkowej wieży, jednak kiedy wszedł do jej komnaty, nikogo nie zastał, bo Agata wybiegła wczesnym rankiem do lasu, witać dzień. Kiedy już się nacieszyła wschodem słońca wracając do zamku zobaczyła kłębiące się nad zamkową wieżą ciemne chmury z których wyłonił się piorun. Uderzył w zamek tak mocno, że ten rozsypał się w ruinę, jedynie ona przeżyła. Stąd właśnie na szczycie jest gołoborze, jako pozostałość po owym obiekcie. Łzy smutku Agaty, tak długo spływały ze szczytu góry, aż powstało z nich źródełko, któremu przypisuje się magiczne moce, podobno woda z niego leczy choroby oczu. Opodal znajdziemy też drewnianą kapliczkę św. Franciszka i nieco dalej murowaną kapliczkę Żeromskiego.

Wejście na szczyt czerwonym szlakiem wiedzie przez las, głównie po kamieniach. Mamy tu charakterystyczne poręczowanie

… i nic co by się jakoś specjalnie wyróżniało. W większej części była to kamienista droga na szczyt

Szczyt nie jest zjawiskowy – gołoborze, bez tego byłby zapewne sam las.

Wejście na szczyt czyli trasa plus przystanki przy źródełku, kapliczkach i inne „odpoczynki”, spacerkiem zajęła nam dwie godziny.

WIELOŚWIAT

Grubym „sznurkiem” przywiązuję się do ludzi. Ciągną, kiedy chcą odejść, kiedy ja odchodzę… ciągną. Spieram się z nimi, dyskutuję w kółko wyciągając te same argumenty, jak to człowiek ma w zwyczaju. To nasza próba, tak właśnie szukany doskonałej na naszą relację długości „sznurka”. Czasem ktoś szarpnie, wtedy lecę za nim, jak wózek czterokołowy, ciągnięta tak długo, na jak długo mu sił wystarczy, by mnie ciągnąć, tak długo na ile mi starczy odwagi, żeby poddać się jego kaprysowi, jego teorii, punktowi widzenia, pogodzie… Staram się robić to tak, aby rozjaśnić mu ścieżki, by mógł bez przeszkód prowadzić mnie, prowadzić siebie, nas prowadzić i nie wiadomo kogo jeszcze.

Prędzej, czy później przestaje ciągnąć, siada zmęczony, pije sok z pomarańczy i zagryza kruche ciastko z marmoladą w polewie czekoladowej. Oddycha trochę za szybko, ja też jeszcze nie odzyskałam równowagi, ale pomału oboje wyrównujemy pulsy. Schodzi z nas gorączka.

Patrzę na niego, na tego, za którym jeszcze przed momentem pędziłam i nie mogę się nadziwić, jak bardzo się zmienia. Rysy mu łagodnieją, oczy wypełnia spokój, a kiedy mnie częstuje swoim posiłkiem, wszystko zdaje się być na swoim miejscu, nawet ta pogoń, bo przecież to o wspólne spędzenie czasu chodziło, co prawda w sposób z lekka urozmaicony, ale jakby nie patrzeć ostatecznie nagrodzony. Myślę sobie, że chyba jest zadowolony z tego, że nadal przy nim jestem, że nie zdołał uciec do swojej samotni, zamykając się na trzy spusty przed światem: moim, twoim, jego i ich także. Jest ze mną, jestem z nim, jest z wami, jesteśmy ze sobą. Być może uratowałam jakiś świat, przynajmniej na teraz, być może mój świat został uratowany… ale skąd wiedziałam, że warto?

Wieloświat zamknięty w ludzkich twarzach, skłania mnie do ciągłych wędrówek w poszukiwaniu coraz to nowych form zachowań własnych i cudzych, po czym wydobywaniu tych, które pozwolą mi poczuć się wśród innych światów, jak u siebie. Znam dobrze własne położenie w tym kosmosie, więc kręcę się tak, jak powinnam. Nie ustanę w tej czynności do samej śmierci.

Jeśli nie szukamy „sznurka” dla zawiązania relacji z tym i z tamtym ludzkim światem, oplatamy się problemami i nieruchomiejemy wśród ogólnego ruchu. Jeśli tak się stanie, będziemy musieli czekać, czasami bardzo długo, aż ktoś nas dostrzeże takich poplątanych i rozplącze, a potem pozostanie w bezpiecznej odległości, tak długo jak długo będzie trzeba, abyśmy na nowo nabrali pędu.

SPOSÓB NA…

Zostałam ukrzyżowana: niespodziewanie, niesprawiedliwie i w bardzo złym momencie dnia, bo z współpracownikami powinna być możliwość się pożegnać po roku wspólnej pracy… ale ufam, że jest w tym jakaś metoda, bo nic się nie dzieje bez przyczyny.

No cóż święta będą w tym roku całkiem inne. Na szczęście znalazłam wierszyk z grudnia, który mi przypomniał jak dalej, gdzie i po co dalej… ?

MARCHEWKA

Dwadzieścia lat temu (z hakiem)… ło matko jak dawno, no ale… takie są fakty, było to krótko przed wstąpieniem Polski do Unii – studiowałam ekonomię. Wspominam czasem ten okres, bo ciągle mam w głowie tamte wykłady uczelniane, które się praktycznie pokrywały tematycznie niezależnie od tego jakiego przedmiotu dotyczyły. Po krótce wspomnę tylko, że wyśmiewano naszych, krajowych rolników, że mają takie małe gospodarstwa: dwie krowy, jeden koń i stado gęsi, stare maszyny i biedę.

Dobra, może i tak było. Kanki z mlekiem wystawiano co rano przed gospodarstwem, na obiad wykopywano ziemniaki za stodołą, grzano wodę na chruście palonym w piecu a pozyskanym z pobliskiego lasu, kury biegały po podwórku za sobą ciągnąc swój przychówek ale… to była wieś piękna i zdrowa.

Przyszłości rolnictwa ówczesne (przeduniowe) uczelnie wyższe wypatrywały w specjalizacji rolnictwa. No i zaczęły się pojawiać fermy drobiu na których kury przez całe swoje życie nie widziały słońca, a żyły tylko przez pół roku, niezdolne do poruszania się o własnych siłach, bo przekarmione i cóż, że nawet zdarzały się przypadki, że miały drzwi otwarte, skoro nie mogły wyjść na dwór. Powyrastały też pastwiska dla krów, które do dyspozycji miały łańcuch i namiot, niezależnie od pogody przemieszkiwały tak cały rok. Uprawy zaczęto tak mocno opryskiwać iż za traktorem snuła się nie mgiełka, a mgła z trutek przeciw chorobom i pasożytom.

Z roku na rok doczekaliśmy się warzyw i owoców, których nawet robak nie tknie, przechowywanych latami i dostarczanych ludziom w ich końcowej dacie przydatności. O czym przypomniał mi dziś rolnik. Poszłam na pobliskie targowisko celem zakupu marchewki…

– Jak pan to przechowuje? Pewnie kopcuje? – zapytałam

-Tak, najlepiej mieć trochę ziemi i zakopać sobie, a w razie potrzeby wykopać.

-Tak właśnie myślałam. Wie pan, wolę tu do pana przyjść, niż kupić w markecie, bo ta ich marchewka jakoś dziwnie się psuje. Tu kawałek, tam kawałek, nie całościowo…

-Bo ona jest trzyletnia

-Jak to?

-Zwyczajnie, jest gazowana i tańsza, żeby wykończyć rolników, potem podniosą ceny w marketach i będzie koniec promocji…

… no tak, pomyślałam. Jest żywność, którą państwo przechowuje na wszelki wypadek w potężnych chłodniach i magazynach. Mięso przez lata wisi, leży… jakkolwiek, a przy końcu maksymalnego czasu przechowywania w określonych warunkach jest wypychane na rynek, na jego miejsce idzie świeży towar. To zapobiegliwość, którą każdy z nas umie sobie jakoś wytłumaczyć. Tylko że tym sposobem w kółko jemy syfną żywność; stare mięso, wcześniej pryskane, a następnie gazowane warzywa i owoce.

Wieś, już wsią nie jest. Krowy ciężko tam uraczyć, mleka nie ma jak kupić. Dwudziestu lat trzeba było, żeby stworzyć rynek żywności uwłaczający ludzkiej godności, truciznę z naklejkami o tym że produkt jest jakoby wysokiej jakości, orzechy włoskie ostemplowano, a ziemniaki sprzedaje się takie, jakich kiedyś nawet bydłu by się nie podało. Cały pieniądz zżera łańcuszek sztucznie wykreowanych dostawców, gdzie każdy musi sobie dołożyć po jakiejś części marżę do ceny detalicznej. Tu fabryka butelek plastikowych, tam tacki styropianowe, nalepki jednostkowe, gumki, krojona pieczarka lub obierana cebula leży obok pietruszki bez zapachu, grzybów bez smaku, niedojrzałego pomidora, zwiędniętego ogórka… i ja mam to jeść i ty też masz to jeść i cieszyć się, że póki co jeszcze w fazie projektów jest żywność robaczana.

Przeszłam się po moim ulubionym targowisku, którego od lat bronią ludzie świadomi tego, co się święci. Tam kupuję jajka, ziemniaki, owoce, warzywa i inne produkty prosto od rolnika. Chodząc po nim przez cały czas myślałam o tej gazowanej marchewce i nie znalazłam ratunku dla moich myśli, które mi szepczą, że coś się kończy i najwidoczniej wchodzi w bardzo ciemną fazę. To nasza żywność, nasze ciało i nasz umysł. Wygląda na to, że nasza przyszłość jako gatunku jest zagrożona.

MŁODOŚĆ MA SWOJE PRAWA

Jakie to jest smutne, że pracownik z doświadczeniem, stażem pracy i umiejętnościami stoi obok świeżaka i wie, że ten ma wyższą pensję niż on, a do tego mniejsze wydatki, bo jakie wydatki ma młody człowiek, który jeszcze nie założył rodziny i nie wziął kredytu hipotecznego.

Wygląda na to, że coraz dłużej przystosowujemy dzieci do życia w społeczeństwie, udogadniając im, bardziej niż sobie samemu. Tak, mam na myśli zwolnienie osób w wieku do dwudziestu sześciu lat z płacenia podatku. Wrzucamy niebotyczne sumy w koszty przedłużonego wychowania i liczymy na to, że odcięcie młodych ludzi od tego przywileju, po ukończeniu odpowiedniego wieku nie będzie dla nich stanowiło żadnego zagrożenia. Ciekawe jak się poczują, kiedy skończą dwadzieścia sześć lat i będą na etapie zakładania rodziny, a pensja się skurczy? Ciekawe jak każdy z nas by się poczuł, jakby mu odcięto ćwierć pensji z którą nauczył się żyć.

Usilne pompowanie w młodych poskutkuje tym, że tylko się zatrzymają na dłużej, a potem pojadą do innego kraju powiększać jego populację, bogaci w doświadczenie i pewność siebie. Nie ma co się oszukiwać, że będzie inaczej.

Kwota wolna od podatku to osiemdziesiąt pięć tysięcy rocznie, z tego wychodzi ponad siedem tysięcy miesięcznie kwoty nieopodatkowanej. Kto pokryje straty? No ba, my wszyscy się postaramy, my – dwadzieścia sześć plus. I stojąc obok siebie w jakimkolwiek miejscu pracy, możemy sobie pooglądać osobę, którą w danej chwili wspieramy finansowo.

Zagotowałam się, przyznam. Odezwał się we mnie bunt. Najlepszym co mogłam sobie zaaplikować na ten stan, była muzyka, w której było trochę krzyku i szczypta ironii…

JESZCZE W STARYM ROKU

Koniec roku, dziwny to czas, dla jednych zabawny, dla drugich przykry, a dla trzecich „bezpłciowy”. Fajerwerki słychać od rana i zapewne będzie można je usłyszeć także grubo po północy, kiedy to wylegną na ulicę, bądź przydomowy ogródek ci, którzy przespali godzinę zero. Wszyscy coś podsumowują, wyciągają wnioski i snują plany na następne trzysta dni z hakiem. Tak zostaliśmy nauczeni.

Mi też przyplątało się kilka myśli podsumowujących, ale planów przyszłorocznych nie robię (poza jednym), bo ja się w plamowanie nie potrafię bawić, za mnie planuje siła wyższa 🙂

Tym, którzy tu do mnie zaszli życzę wszystkiego dobrego w Nowym Roku. Tych, którzy nie zaszli pominę, bo i tak nie przeczytają 🙂

OBECNOŚĆ

Młody człowiek z młodym telefonem, idzie młodzieżowym krokiem. To się buja w prawo, to w lewo. Nie nauczyła go tego owa kobieta idąca obok. Ona idzie normalnie, normalne swe różowe włosy odgarniając, żeby uratować je od żaru papierosa. Cóż za przeżytek, zwyczajny tytoń, przebrzmiały relikt epoki, a chciał napaść na jej różowe kosmyki. Czapka z daszkiem, która chroni głowę owego młodzieńca, pasuje do kadrów z filmów jakie mógł oglądać w wolnym czasie, do teledysków, do stylu buntowników i do siły też pasuje. Ruch jego sylwetki najbardziej współgrają ze do słowem „wyuczony”, ale to nic, bo któż z nas, nie jest dziś jakimś naśladowcom?

No więc, on ma telefon i towarzyszkę, może to siostra, choć porusza się inaczej. Idzie. Nie idzie, raczej goni ten dym papierosowy pędzący przed nią, bo gnany wiatrem. Ubrana jest w kurtkę typu moro. On zaś ma spodnie z takiego samego materiału jak jej kurtka, ma spodnie po siostrze, która nabrała kształtów, ale tylko w dolnej części ich nabrała, bo tylko jej dolna cześć jest gotowa do rodzenia dzieci, górna jeszcze jest w fazie flirtów, górna jeszcze zaróżowiona niby się wykręca, niby woli sobie zapalić, z bratem pospacerować po chodniku…

– Ty, a co ty tak w tym telefonie grzebiesz? – zapytała wciąż walcząc z ogniem zagrażającym jej landrynkowemu image.

– Utrzymuję kontakty w stanie ciągłego napięcia. Żeby się nie rozleniwiły przypadkiem i nie znalazły sobie innego okna na świat. Chcesz popatrzeć? – przystanął.

Kiedy nie truptał jego wizerunek łagodniał. Teraz mógłby być zwolennikiem deskorolki, albo hulajnogi elektrycznej. Mógłby grywać w koszykówkę albo w bilard. Już nie był taki nowoczesny. To ruch generował dla niego miejsce i jeżył go kolcami.

– Czasami trzeba się uziemić tak dosłownie, bo inaczej na krzywym chodniku pokłonisz się przypadkowemu gapiostwu… a szkoda by było połamanych ramek twojego wypasionego cacka – dodała nie zatrzymując się.

Ten spojrzał na nią, jak na czarownicę, która na kanale yt, wieszczy w rozkładzie kart tarota klęskę miesiąca. :Tu mamy wieżę, tam diabła, a słońce leży pod spodem: – mruknął pod nosem.

– Uważaj czego, komu życzysz, bo chodnik jest dla każdego taki sam – wymruczał ładując nos z powrotem w telefon.

Nie zauważył jednak, że po jego stronie, powierzchnia którą był pokryty chodnik znaczne opadała i potknął się, co wywołało serdeczny śmiech towarzyszki.

– Co się tak śmiejesz, wiedźmo? – wysyczał w jej kierunku, kiedy już odnalazł równowagę.

Ta przystanęła, zaciągnęła się głęboko papierosem i spokojnie zapytała zwracając ku niemu twarz i wypuszczając dymek:

– Taki sam?

Staromodny tytoń tlił się, a jego duch na zmiennej fali wiatru szybował w kierunku drugiej strony jezdni, siłą rozpędu najwyraźniej chciał dosięgnąć równoległej nitki chodnika, ale sił mu zabrakło gdzieś na wysokości pasa rozgraniczającego kierunki ruchu.

– Dla ciebie może i jest „taki sam”, ale dla mnie jest widoczny, bo wiedźmy widzą… młody, a nie patrzą tak, jak ty to robisz – zachichotała gasząc papierosa.